Ponad dwa tysiące zakrętów pod hiszpańskim słońcem, ekscytujące widoki i tony adrenaliny – MotoHiszpania dostarczyła nam tak wielu wrażeń, że wystarczy ich na wiele miesięcy. Tamtejsze drogi wyczerpują w stu procentach to, co zwykliśmy nazywać motocyklowym szczęściem.
Przygoda, którą dane nam było przeżyć w Hiszpanii, możliwa była dzięki życzliwości ludzi. Szczególnie dziękujemy naszemu partnerowi – ogólnopolskiej wypożyczalni motocykli i samochodów Abacus. To dzięki Abacusowi my i uczestnicy naszych wyjazdów jeździliśmy pachnącymi nowością motocyklami Yamaha i korzystaliśmy z busa, którym odbieraliśmy uczestników z lotniska. Jesteście wielcy!
Doskonale przygotowane motocykle i gładkie jak stół drogi Katalonii… Kiedy późnym wieczorem odbieram z lotniska ostatnią ekipę uczestników utwierdzam się w przekonaniu, że takie zestawienie zapowiada coś niezwykłego. Każdy jest ciekaw jak wyglądają tutejsze winkle, którędy będą wiodły przygotowane trasy. Pojawiają się też pytania o szkolenie z jazdy, które jest nieodłączną częścią naszych wyjazdów.
Emocje nie dają zasnąć, na szczęście troskliwa niczym najlepsza babcia obsługa hotelu Ibis Girona przygotowuje bardzo późną kolację, więc najedzeni i zadowoleni kończymy ostatnie rozmowy i idziemy wypocząć przed jutrzejszym dniem.
Zakręty Katalonii
Poranek schodzi nam na przygotowaniach i formalnościach. Oscar Kubicki dostosowuje każdemu z uczestników motocykl – ustawia dźwignie, poprawia kierownice i tłumaczy jak układać stopy i jaka powinna być prawidłowa pozycja. Ruszamy.
Pierwsze kilometry pokonujemy spokojnie, dając sobie czas na oswojenie się z maszyną. Grupa jest zaskakująco zgrana i odpowiedzialna – nikt nie wymaga specjalnej uwagi, co pozwala w pełni cieszyć się jazdą. Łagodne łuki drogi C-65 prowadzą nas do pierwszego przystanku – Sant Feliu de Guixols. Ostatni odcinek pokonujemy ciasnymi niczym jaskiniowe korytarze uliczkami miasta witani ciekawskim wzrokiem mieszkańców.
Na chwilę stajemy tuż przy plaży by zaczerpnąć haust pachnącego morzem powietrza. Wprowadzam chłopaków w temat – za chwilę wjeżdżamy na jedną z dróg, których próżno szukać w Polsce – niemal brak na niej prostych odcinków, zakręt goni zakręt, a motocykl cały czas jedzie w złożeniu – jak nie prawym to lewym. Ekipa patrzy na mnie z niedowierzaniem. W końcu każdy z nich jeździ nie od wczoraj, zakręty już widzieli, więc wydaje im się czego mniej więcej się spodziewać.
Uśmieszki powątpiewania znikają już po pierwszym kilometrze drogi GI-682. Seria niezłych łuków oszałamia i każe natychmiast zwiększyć czujność. A to przecież dopiero początek, ledwie rozgrzewka przed tym, co czeka nas na kolejnych kilometrach tej szalonej i niezwykłej drogi. Teraz dopiero rozumiemy, co znaczy Hiszpania motocyklem.
Chłopaki, na początku trochę speszeni ilością zakrętów, po chwili jak w amoku rzucają się w ich wir, kładąc motocykle to na jedną, to drugą stronę. Droga wije się w dzikim rytmie, pulsuje i nie pozwala nawet na sekundę dekoncentracji. Ruch szczęśliwie nie jest duży, co oszczędza sporo stresu tym, którzy dopiero poznają czym jest prawidłowy tor jazdy.
Gdybym dysponował zapisami dźwięków z kasków uczestników, usłyszelibyście prawdziwą symfonię achów, ochów, jęków i dobrych polskich wulgaryzmów, które jak nic na świecie potrafią wyrazić największe zachwyty nad rzeczami, które do głębi dotykają naszego poczucia przyjemności.
Szkolenie z jazdy
Po kilkunastu kilometrach szalonych zakrętów przeplatanych trudnymi do opisania widokami na Morze Śródziemne zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu. Musimy dać sobie chwilę na odreagowanie tego, czego właśnie doświadczyliśmy. – Czy to już koniec? – pyta ktoś. – Nie, dopiero zaczynamy – odpowiadam i obserwuję, jak twarze wszystkich promienieją szczęściem.
Oscar wykorzystuje chwilę przerwy, by przypomnieć chłopakom o podstawowych sprawach – prawidłowej pozycji na motocyklu i o torze jazdy na drodze, o przeciwskręcie i ułożeniu ciała w zakrętach. Każdy słucha z uwagą – jest jasne, że takie informacje bardzo się tutaj przydadzą.
Jeszcze chwila na zdjęcia, przymierzenie się do pokazanych właśnie technik i ruszamy dalej. Do Tossa del Mar, gdzie mamy następny postój, zostało nam kilkanaście kilometrów. Znów rzucamy się w prawdziwą otchłań zakrętów – droga nie daje za wygraną i czasem mamy wrażenie, że próbuje nas sprawdzić. Zabezpieczenia na wielu łukach są raczej symboliczne, a przecież tuż za poboczem czyha kilkudziesięciometrowa przepaść!
Staramy się o tym nie myśleć. Z najwyższym skupieniem wybieramy odpowiednią linię i coraz śmielej kładziemy się w zakręty. Motocykle z wdziękiem poddają się tym zabiegom i bez szemrania dają się prowadzić niczym najlepsze partnerki. Tańczymy w ferworze kolejnych winkli prowadzeni muzyką naszych silników. Tossa del Mar. Już koniec, a chcielibyśmy jeszcze więcej!
W cienistych uliczkach Tossa del Mar powoli uspokajamy emocje rozbuchane na rozgrzanych gumą i słońcem winklach przejechanej właśnie drogi. Przebijamy się przez ścisłe centrum tego pięknego miasteczka, mrucząc mieszkańcom i nielicznym turystom wydechami wprost do ucha. Nikt tutaj nie zrzędzi, że tuż koło jego lunchu przejeżdża grupa bikerów. Zamiast tego dostajemy uśmiech, życzliwe skinienie głowy. Lubią nas.
Robimy przerwę na zwiedzanie zamku. Chłopakom już udzielają się hiszpańskie nastroje – uśmiechy nie schodzą z twarzy, a większość pytań dotyczy kolejnych kilometrów, następnych tras. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a oni jeszcze nie wiedzą, że w ciągu najbliższych dni najedzą się winkli do syta.