Pamiętniki z wakacji
Zbieramy się i ruszamy dalej – to, co przejechaliśmy wciąż jest dopiero początkiem przygody. Kolejny przystanek to Lloret de Mar – popularny kurort na Costa Brava. Turystyczny tygiel będzie tutaj jednak dopiero bliżej wakacji, korzystamy z niewielkiego ruchu, niższych cen i względnego spokoju, rozsiadając się w nadmorskiej restauracji Marsol na lunch. Smażone kalmary nigdzie nie smakują tak dobrze!
Najedzeni odwiedzamy jeszcze szczególną atrakcję tego miejsca – odciśnięte w betonie dłonie zawodników WRC. Chłopaki nie mogą odmówić sobie przyjemności zrobienia zdjęcia przy charakterystycznej rzeźbie, która pojawia się często w serialu „Pamiętniki z wakacji”.
Odpalamy maszyny i ruszamy w dalszą drogę. Mamy 50 kilometrów względnego odpoczynku – akurat tyle, by przygotować się na całkiem inny rytm i odmienne wrażenia, które czekają na nas w górach Les Guilleries. Rozkoszujemy się pięknymi widokami, przystajemy na chwilę by się czegoś napić. Mamy tutaj czas na ekscytację, na relaks i chwilę zadumy. Wszystkie doświadczenia z tych tras tworzą pyszne, niezwykłe danie, którego wciąż nie mamy dosyć.
Zaczyna się. Droga GI-543 to chyba jedyny odcinek na naszej trasie, który przypomina drogi znane z Polski – pełno tutaj dziur, leżących na drodze kamieni i żwiru, a na dokładkę zdarzają się jeszcze owce. Jedziemy znacznie wolniej i ostrożniej, starannie wybierając tor jazdy by uniknąć przykrych niespodzianek. Przydają się tutaj rady Oscara – szczególnie te o planowaniu zakrętu i torze jazdy.
Dziurawa jak stare skarpety droga na szczęście szybko się kończy. W Sant Hilari Sacalm zatrzymujemy się na tankowanie. Paliwo jest tutaj nieco tańsze niż w Polsce, a w dodatku nasze motocykle – Yamaha MT-07, MT-09 i Tracery palą tak mało, że nic tylko jeździć. Zapłacone, odpalone, jedziemy.
Wbijamy się na drogę GI-542. Jej atmosfera i rytm znacząco różnią się od tego, co poznaliśmy rano na wybrzeżu. Jest tutaj ciemniej, wilgotniej i chłodniej. Pojawia się też znacznie więcej ślepych zakrętów, co zmusza nas do zdwojenia uwagi. Szczególnego znaczenia nabiera też tor jazdy, bo lokalsom zdarza się ścinać winkle, trafiają się też ciężarówki i autobusy.
Szczęśliwie nasza grupa składa się z odpowiedzialnych bikerów, którzy mają świadomość zagrożeń i potrafią wykorzystywać rady Oscara. Po kilkunastu zakrętach czujemy rytm drogi i nabieramy śmiałości w złożeniach. Okolica jest piękna – zza drzew przebijają otulone słońcem strome zbocza gór Les Guilleries, które są dla ekipy małą zapowiedzią jutrzejszego dnia.
Harce na placu
Znów tańczymy przy skocznej nucie pokręconych winkli katalońskich dróg. Ten taniec jest inny – bardziej wyważony, precyzyjny. Mniej w nim dzikiej samby, więcej tanga i długich, powłóczystych sekwencji. Widać trochę zmęczenie całym dniem pracy – towarzystwo nie przywykło do takiej ilości zakrętów. Jest już późno, a do hotelu mamy ponad godzinę drogi. Czekamy na wszystkich i razem jedziemy go Girony.
Po kolacji robimy krótki wypad do centrum. Girona zachwyca urokliwymi uliczkami, podoba nam się jej specyficzna atmosfera spokoju i bezpretensjonalności. Każdy czuje się tutaj jak u siebie, nikt nikogo nie pogania, nikomu się nie spieszy. Kelnerzy się uśmiechają, w ożywionych dyskusjach, jakie prowadzą przy stolikach Katalończycy, wyczuwa się dobry nastrój i serdeczność. Czujemy się tutaj naprawdę dobrze.
Kolejny dzień przynosi jeszcze piękniejszą pogodę i jeszcze lepsze nastroje. Po śniadaniu startujemy i po krótkiej rozgrzewce zatrzymujemy się na dużym, pustym parkingu. Tutaj ćwiczymy wolną jazdę, hamowanie awaryjne i ósemki. Proste wydawałoby się manewry sprawiają uczestnikom trudność, ale po kilkunastu próbach wszystko zaczyna wychodzić i po godzinie każdy z nas bezbłędnie wykonuje wszystkie ewolucje. Oscar obserwuje wszystko z zadowoleniem – z takimi motocyklistami Hiszpania motocyklem niestraszna!
Drogą GI-531, a następnie 153 jedziemy w stronę Tavertet – przepięknej, cichej miejscowości położonej wysoko na szczycie klifu nad jeziorem Panta de Sau. Po drodze zatrzymujemy się na lunch w Can Punti – bardzo przyjemnej restauracji regionalnej, prowadzonej przez… Ukrainkę. Zdziwieni, ale i przyjemnie zaskoczeni zdajemy się na wybór właścicielki i już po chwili zajadamy się pysznym, grillowanym na ogniu kurczakiem i lokalną kiełbasą. Pycha!
Zadowoleni i rozmarzeni wybornym smakiem katalońskiej kuchni wracamy na drogę do Tavertet. Jest ona bardzo wąska i wymagająca – mnóstwo ślepych zakrętów, trafiające się czasem samochody jadące z przeciwka i brak jakichkolwiek zabezpieczeń skłania nas do naprawdę rozważnej jazdy. Widać już sporą wprawę – większość chłopaków trzyma tor jazdy i fachowo stosuje przeciwskręt. Tych kilku, którzy próbują ścinać zakręty, Oscar szybko stawia do pionu.
Tavertet okazuje się uroczym małym miasteczkiem. Piękne zabytkowe uliczki przywodzą na myśl filmy kostiumowe, mamy wrażenie, że za chwilę zza rogu wyjedzie podobna do nas ekipa na koniach i w pelerynach. Oscar prowadzi nas na punkt widokowy, zlokalizowany na jednej ze skał w rezerwacie przyrody Collsacabra. Rozciąga się stąd niesamowity widok – tchnie to wszystko takim spokojem i potęgą jednocześnie, że nie sposób powstrzymać okrzyków zachwytu. Ze względu na całkowicie męskie grono, okrzyki wyrażamy słowami, które nie nadają się do publikacji.
To nie koniec doświadczeń z tego miejsca. Szutrową drogą jedziemy kawałek głębiej szczytem klifu, by dotrzeć do niezwykłego miejsca. Rozciąga się stąd bajeczny widok na jezioro Panta de Sau – zbiornik retencyjny utworzony po wybudowaniu zapory. Mimo swego prozaicznego przeznaczenia, stanowi on wspaniały przykład na to jak ludzki geniusz potrafi wykorzystać technologię do harmonijnej współpracy z naturą.